Kryzys zawsze był zjawiskiem, które na własnej skórze odczuwają wyłącznie mniej zamożne warstwy społeczeństwa. Wielcy tego świata mają przecież dość pieniędzy, żeby przetrwać ten okres. Ba, potrafią mieć tak duże zasoby, że nawet w czasie bessy mogą sobie pozwolić na całkiem kosztowne zachcianki. Przecież w powojennej Anglii nikt nie odwołał nagle sezonów łowieckich. No tak, tyle że jednocześnie pojawił się problem.
Przecież tereny, na których brytyjska szlachta odbywała polowania, były dzikie, więc potrzebny był samochód, który nadawałby się do jazdy w takich warunkach. Nie, nikt nie myślał jeszcze wówczas o jakichś spartańskich terenówkach. W takim celu dla arystokracji powstał szlachetnie urodzony Bentley Mk VI Countryman Shooting Brake. Zresztą kogo innego, jak nie szlachetnie urodzonych, byłoby stać tak szybko po wojnie na samochód, który kosztował 3530 funtów? Gdyby tę kwotę przełożyć na dzisiejsze realia, to oznaczałaby cenę rzędu 150 000 euro! Przypominamy, że były to czasy, gdy nawet jedzenie wydawano na kartki.
Pomysł, żeby zbudować i sprzedawać Bentleya Mk VI, który miał spełniać najbardziej wyrafinowane zachcianki ziemiaństwa, zrodził się w głowie Harolda Radforda, zajmującego się wówczas sprzedażą Rolls-Royce’ów i Bentleyów w Londynie. Jednak nie był to wcale taki zwykły sprzedawca. Podczas wojny Radford przypominał „Q” z Bonda. Zajmował się samochodami dla brytyjskiego wywiadu, które miały specjalistyczne wyposażenie. W 1947 roku odważył się i wszedł w biznes budowania karoserii, a zatem zajął się branżą, która wówczas nie była już tak bardzo popularna.
Praca takiej firmy polegała na tym, że wykorzystywano tradycyjną, ale drogą formę budowy karoserii. Z fabryki wyjeżdżało samo podwozie, które następnie w firmie tego typu było wykonywane zgodnie z życzeniem klienta. Konserwatywna klientela marki jeszcze do lat 60. XX wieku kupowała samochody według takiego tradycyjnego zwyczaju.
Countryman Shooting Brake to auto przygotowane przez Radforda wspólnie z firmą Seary & McReady i oferowane jako 2-drzwiowe kombi. W takim stylu, jak nasz model na zdjęciach, powstało zaledwie dziewięć sztuk. Początkowo samochód sprzedawano bez tylnych siedzeń, dzięki czemu można go było traktować jak pojazd użytkowy, a tym samym – ubiegać się o zwrot podatku. W końcu trzeba było odzyskać chociaż część niebotycznej kwoty, którą płaciło się za ten model.
To, jak solidnie stolarz i blacharz wykonali swoją robotę, można docenić również dzisiaj. Dwie części tylnych drzwi wskakują w zamek z delikatnym kliknięciem. Szczeliny pomiędzy poszczególnymi elementami były znacznie mniejsze od tych, które Lords lub Ladies mieli między drzwiami a framugą w swoim zamku.
Duże wrażenie robi podłoga części ładunkowej, wykonana z mahoniowego drewna. Oczywiście, dzisiaj tych polerowanych desek nikt nie brudzi krwią upolowanych zwierząt. Nie wiemy zresztą, czy kiedykolwiek tak się stało, bo nie wiadomo, czy Harold Radford nastawał na życie cietrzewi tudzież jeleni. Pewne jest, że ten Shooting Brake, który wciąż ma rejestrację KXA 413, był pierwszym egzemplarzem tego samochodu i służył kiedyś jako demonstracyjny model dla klientów.
Kiedy kupowało się Bentleya Mk VI, otrzymywało się nie tylko solidnie zbudowany, luksusowy samochód, lecz także model, który miał porządny silnik jak na tamte czasy. Początkowo była montowana jednostka o pojemności 4,6 litra, a w 1965 roku pod maską znalazł się jej następca – motor S1. W tym przypadku moc wynosiła najprawdopodobniej 150 KM (najprawdopodobniej, bo tylko się jej domyślamy, ponieważ firma nie podawała oficjalnie mocy silników swoich aut, tylko określała ją jako... wystarczającą). Moc 130 KM oryginalnego silnika – również szacunkowa – rzeczywiście okazuje się wystarczająca. I nawet w dzisiejszym ruchu drogowym samochód z takim motorem swobodnie daje sobie radę.
Żeby dostać się do jego wnętrza, niezbędne będą pewne umiejętności ekwilibrystyczne. Zanim usiądzie się za dużą 3-ramienną kierownicą, trzeba pokonać przeszkodę w postaci dźwigni skrzyni biegów, umieszczonej nietypowo… od strony drzwi.
Przekładnia pracuje w specyficzny sposób. Drogi prowadzenia lewarka są długie i trafienie w odpowiednie miejsce nie ma nic wspólnego z intuicją. Na szczęście wysoki moment obrotowy sprawia, że nie trzeba zbyt często operować skrzynią.
Przyzwyczajenia wymaga również praca układu kierowniczego. Rozumiemy, że mamy do czynienia z wielką i ciężką limuzyną, a nie ze sprytnym sportowym modelem, trudno więc oczekiwać dużej precyzji prowadzenia. Jednak w tym przypadku operowanie kierownicą jest naprawdę niesamowite. Nawet podczas jazdy na wprost niezbędne okazują się znaczne korekty. Z kolei w momencie zbliżania się do zakrętu trzeba się dużo nakręcić kierownicą, bo samochód w dalszym ciągu chce jechać na wprost, a nie wpisywać się w kolejny łuk na drodze.
Resorowanie tego Bentleya okazuje się tak twarde, jak pierwsze powojenne lata. Pod tym względem nie ma porównania z nowszymi, bardziej komfortowymi modelami. Jednak ktoś, kto wybiera się na polowania, nie jest przecież mięczakiem.